Kółko i krzyżyk, albo hugs and kisses. Wzór jest prosty, prościusieńki. Jedyne czego wymaga to prostego szycia, jak mi się wydawało, utrzymania 1/4" i wycięcia odpowiedniej ilości kwadratów. W moim przypadku zdecydowałam się na 5", bo taki rozmiar pokazała Jenny z MSQC, opierając swój patchwork na charm packu. Tak daleko się nie posunęłam, i jako że miało to być szycie próbne zapoznawcze z moją nową przyjaciółką, zdecydowałam, że wykorzystam tkaninę, z którą nie wiedziałam co zrobić od dawna. Kiedy ją kupowałam bardzo mi się podobała, ale z czasem odkryłam, że wcale nie jest tak prosto ją wkomponować w jakikolwiek projekt. Jest tak żywa, czerwona, że aż przytłacza inne tkaniny i można od niej oczopląsu dostać. W ogóle ma taki folkowy klimat... Przy tym projekcie postanowiłam jednak spróbować jej użyć, bo mogła grać pierwsze skrzypce niczego nie przytłaczając. Porażającą czerwień udało mi się złagodzić jasną tkaniną z ikei, która nie jest biała, ale też nie jest beżowa. Niby to ecru, ale też jakby niekoniecznie...
Dawno dawno temu, kiedy jeszcze mieszkałam w lesie, zobaczyłam reklamę sprzętu, który mnie zachwycił. Obiecywał szybkość i precyzję wykonania. O tym w oddzielnym poście, ale stąd też koncepcja szycia z 5" kwadratów: miałam ich wyciąć dużo i szybko. A tymczasem... No cóż. Okazało się, że ciąć muszę tradycyjnie, czyli mata, linijka, nóż.
Filmik Jenny obejrzałam raz. Wszystko wydawało się proste i takie przecież jest. Jeden kolorowy kwadrat, dwa kwadraciki tła, przyszywamy, odcinamy i finalnie mamy znowu 5" kwadrat w dwóch kolorach. I tak szyjemy wszystkie kwadraty, które potem zszywamy ze sobą tworząc tytułowe kółka i krzyżyki albo uściski i pocałunki.
No i wszystko pięknie i ładnie, ale żaden kwadrat nie wychodził taki jak powinien. Najpierw zastrajkował Accuquilt. Potem zastrajkowało wszystko. Przyjęłam najpierw metodę Jenny i jedynie zaprasowywałam małe kwadraty po skosie. Nic to nie dało. Potem rysowałam kreskę. Dalej nic. Na koniec rysowałam i przypinałam. Cóż, moja precyzja okazała się marna. I nie, nie była to wina odległości szwu od krańca tkaniny - jakbym nie szyła, d... zawsze z tyłu. Nie wychodzi jak należy. I nie byłoby w tym nic strasznego gdyby nie to, że urok tego wzoru polega na tym, że jednak bloki do siebie pasują, a szwy zbiegają się w tym samym miejscu. A tutaj - niespodzianka. Nie udaje mi się tego osiągnąć.
Płacz, złość, zgrzytanie zębów. Wydałam majątek na maszynę, na której nie umiem szyć i to nie dlatego, że maszyna taka do kitu, tylko z powodu braku podstawowych umiejętności. Jeszcze raz zmierzyłam kwadraty: Mają po 5" i proste kąty. Małe kwadraty: mają po 2,5" i proste kąty. Szyję równo po linii. I nic nie wychodzi tak jak powinno!
Załamana, gotowa rozpruć wszystko (i szczęśliwa, że nie pocięłam jakiejś drogiej tkaniny) jeszcze raz obejrzałam tutorial. I jeszcze raz. I jeszcze raz, bardzo dokładnie, szczególnie końcówkę, w której Jenny rozkłada swoje kwadraty.
I o jeżu jeżu jeżu. No niesamowite. Jej kwadraty też nie są równe! Tam też coś odstaje, przystaje, nie jest równiutko po 5"! Okazało się, że potrzebuję nie tyle precyzji w krojeniu i szyciu co w oglądaniu filmu instruktażowego.
I tak wzięłam głęboki wdech, zamknęłam się w maszynowni i powolutku układałam blok obok bloku, dobierając je tak, żeby jak najmniej się różniły rozmiarem... I w ten sposób powstało to:
No comments:
Post a Comment