Wednesday, December 11, 2019

Przerwa na blogu nie jest dla mnie zaskoczeniem; ale to, że to ponad 2 lata to już tak. To nie jest przerwa w szyciu, ale widzę, że moja szyciowa efektywność jest niezadowalająca. Moje życie pędzi, to maszyna stoi nie używana.
Pochłonęła mnie praca. Wciągnęła i trzyma. Przynosi satysfakcję, ale też stres. Niestety, wyraźnie odbiera mi przestrzeń na moje życie. Bo uczę się, nie tylko w szkole, bo przygotowuję, bo trzeba pomyśleć, przemyśleć... Tylko, że nie mam na to już siły.



 To jest pamiątka z wakacji tegorocznych, które spędziłam daleko od domu. Zrobiłam małe zakupy w sklepie z tkaninami. Bawełny zacne, cena przednia (bo kurs waluty akurat przyjazny), tylko bagaż miałam wypchany po kokardy, więc kupiłam po pół metra łączek i gładkich tkanin. Postanowiłam je wykorzystać do szycia ręcznego, przy użyciu szablonów - nie wiem jak je określić...

Odkrycie z Patchwork Meeting Prague, na którym kupiłam plastikowe szablony do EPP. No właśnie, skoro plastikowe, to już nie paper, ale metoda i zasada jest ta sama. Tyle, że romby i inne wielorazowego użytku.
Na kolejnym zdjęciu Diamond, który ma 16 mm i w tym rozmiarze kupiłam też heksagony. Pomysł jest rewelacyjny, wielorazowość jest jak najbardziej słuszna, jedyny mankament to liczba tych szablonów w paczce. Bo jak się rozhulałam z szyciem to okazało się, że tych szablonów jest za mało. W trakcie szycia, na bieżąco, można je wyjmować i używać dalej, ale w końcu tych możliwości nie ma. Więc nie jest to pomysł na duże projekty, niestety. Koszt takiego kompletu to kilkanaście euro, więc raczej nie wyobrażam sobie kupienia ich tylu, żeby uszyć coś więcej niż poduszkę...
Ciekawym rozwiązaniem jest łączenie różnych kształtów. Na razie nie mam na to wyobraźni i czasu, żeby pokombinować co będzie pasowało. To jeszcze przede mną.

A dalej zdjęcie jednego z projektów zeszłorocznych. Niedokończony patchwork, którego projekt znalazłam w jednej z książek. Postanowiłam go zmodyfikować i dodać ramę, ale wygląda na to, że jednak pozostanę przy tym co w projekcie. Jakoś nie bardzo "dogaduję" się z kwadratowymi projektami, rozmiarowo ten patchwork jest taki ni w 5 ni w 9, ale lepiej będzie go po prostu skończyć. Rozgrzebanych projektów mam sporo, część na etapie pikowania, część na etapie lamówki i zaczyna mnie to męczyć. Finished is better than perfect. Tę zasadę opanowałam do perfekcji. Okazuje się, że kłopotem - po tylu latach szycia - jest dla mnie zszycie zwyczajnie kwadracików tak, żeby rogi się schodziły. No nie może się to udać, musi coś być przesunięte. Trochę mnie to złości, ale też sobie odpuszczam. To ma być jednak zabawa, relaks, przyjemność, a nie przyczyna do samobiczowania i wypuszczania na siebie swojego super surowego krytyka.

Tuesday, March 21, 2017

Chciałam tylko napisać, że uwielbiam Kate Spain i poszalałam ostatnio... A teraz czekam niecierpliwie na paczkę (w nadziei, że UC nie zauważy jej i pozwoli mi przejąć tkaniny bez zbędnych formalności i dodatkowych opłat). Ponieważ najbardziej opłaca się zapłacić dużo za towar, żeby koszty przesyłki miały sens, to oprócz tych wszystkich tkanin zamówiłam linijki, które od dawna na mojej "wish list" wisiały. Gorzej, że nie wiem co teraz niby z nimi będę robiła!

Oto mój nowy niciak. Wygląda tutaj ciut lepiej niż w rzeczywistości, za to jest wygodny, pomieściłam wszystkie nici, igły, stopki do maszyn i jeszcze mam ciut miejsca. Czyż nie jest cudowny? Przy czyszczeniu znalazłam szpilkę i łudzę się nadzieją, że ona też z DDR ;). Nie przypuszczałam, że moja miłość do Berlina przeniesie się na wyposażenie wnętrz.
Maszyna wróciła z serwisu i do tej pory nie sprawdziłam jak działa.
Może lepiej niech się ta paczka ze Stanów nie spieszy... 
Nie jest dobrze...

Friday, March 17, 2017

Zalatanie moje przekroczyło wszelkie moje oczekiwania. Rozpoczęłam jedną pracę w sierpniu, do tego dołączyła następna od grudnia. W domu w zasadzie bywam gościem, nie wiem co się dzieje w kuchni. W styczniu zdiagnozowaliśmy u jednego z kotów PNN (do tego ileś innych atrakcji zdrowotnych wynikających z wieku), a w marcu u drugiego kota nadczynność tarczycy. Wszystko jest dla mnie nowością. Diagnozę Stefana przeżywałam przez tydzień, bo od razu usłyszałam też żeby z kotem się żegnać. Cóż, na razie kot wygląda coraz lepiej, poluje na jedzenie, wychodzi na taras... Nie jest tak aktywny jak rok temu, to fakt, ale nie zachowuje się jak cierpiący kot, więc trochę się uspokoiłam. Chociaż uważnie patrzę, bo wiem, że w perspektywie mam podjęcie najtrudniejszej decyzji.
Cóż, nie taki był plan. Koty  miały w zdrowiu dożyć co najmniej 20 lat a potem odejść w spokoju, po radosnym i bezbolesnym kocim życiu.

Więc nie szyję. Ostatnia praca to mała narzuta dziecięca dla siostrzenicy  mojej przyjaciółki, z tkanin przywiezionych z Berlina. Ostatni wypad do Berlina po tkaniny nie był udany, powiedziałabym, że wręcz naciągany i nic ciekawego stamtąd nie przywiozłam. A nawet gdybym to i tak nic bym nie uszyła. Zakończyłam pikowanie narzuty, której nie lubiłam i narzuta trafiła do właścicielki. Nie wiem jakie są jej dalsze losy, mam nadzieję, że służy. Jeśli moja energia jest w tej narzucie to cóż... Słabo. Serio.

Po okresie stagnacji, zmęczenia, szoku związanego z nową pracą, zeszłam do mojej maszynowni i w niej posprzątałam troszeczkę. Nie jest jeszcze idealnie, ale powyrzucałam sporo rzeczy, przestawiłam stoły, oddałam maszynę do przeglądu (wróciła!), zrobiłam zakupy w MSQC nie zważając na cła i vat (w końcu od sierpnia zarabiam pieniądze), trafiłam na olx niciak z DDR, który ma szufladki i jest na kółkach, i nawet pomyślałam, że wrócę do szycia przynajmniej w weekendy, kiedy dowiedziałam się, że zostałam przyjęta do kolejnej szkoły.
Cóż. Nie wiem jak to ogarnę.
Ale jakoś do szycia muszę wrócić, bo mi tego brakuje. W tym szaleństwie, które mnie otacza potrzebuję kilku kątów prostych, jakiegoś łuku, kolorów w tkaninach i równego ściegu. Bardzo.
A może odwrotnie. Chaosu potrzebuję.
To czy to - szycie mi to może zagwarantować.

Tuesday, July 19, 2016

Praca w rękach mi się nie pali. Niestety. Nic a nic. Wręcz odwrotnie. Nie wynika to z relaksu wakacyjnego, którego w zasadzie nie mam i nie planuję, ale ze słabej kondycji, która mnie dopadła razem ze stresem. Do stresu przyzwyczajam się stopniowo, nawet udaje mi się zapominać o jego źródłach, ale rzadko, bo źródło stresu we mnie i na zewnątrz mnie w codziennych spotkaniach. 
Pracy szukam mało intensywnie. Zaczynam się zastanawiać czy aby na pewno jej chcę. Dotychczasowe próby spełzły na niczym i poważnie rozważam powrót do źródeł zarobkowania, które odrzuciłam jakiś czas temu. Wiem, że nie chcę wrócić do korpo ani do niczego do korpo zbliżonego. 
Zgodnie z przewidywaniem: każdy kolejny krok na drodze do realizowania mojego marzenia uświadamia mi jedynie, że przede mną jeszcze bardzo długa droga. A problemy finansowe w tym mi nie pomagają. 
No to rozglądam się po mojej maszynowni i widzę, że w szafach poupychany jest spory potencjał finansowy, o ile potrafię go wykorzystać. A mnie tak sparaliżowało z końcem maja, że jakoś trudno mi wykorzystać to co mam. 

Złamałam 4 igły przy szyciu jednej małej narzuty. Czyszczenie maszyny to jedno, ale i tak coś nie do końca działa jakbym chciała. Przydałby się jej przegląd.

Wczoraj po raz kolejny podeszłam do quilt binder set, który powinien mi pomóc przyśpieszyć lamowanie patchworka. Wszystko pięknie i ładnie, o 2 w nocy wypruwałam całą lamówkę. I tak, będę ją wszywać jeszcze raz, tym samym sposobem, zrobię to jeszcze 100 razy aż się nauczę. Co prawda set jest prezentem, więc nie mam co płakać nad nieudaną inwestycją, ale i tak irytuje mnie, że to co tak pięknie gra i bucy na filmikach jutubowych przyprawia mnie o palpitacje serca, uderzenia gorąca, wykwity na skórze i parę innych dolegliwości. Ale nie, nie poddam się! Chociaż mam swoich kilka przemyśleń lamówkowych, o których napiszę za jakiś czas. Bo tak, po tym czasie kompletnego zastoju i niechęci do pojawiania się w piwnicy wróciła mi chęć do szycia. Do wykończenia tych wszystkich ufoków. Do uszycia quiltu dla mojej przyjaciółki, o którym myślę od kilku lat. Przyjaciółkę widuję też raz na lat kilka. 


Wednesday, May 18, 2016

Walka z różowym/My battle with pink

Kiedyś różowego nie lubiłam, w zasadzie w ogóle to nie jest preferowany przeze mnie kolor. Ale kiedy przychodzi do szycia, wybierania tkanin etc. to finalnie kupuję różowy. No co ja poradzę, że tak mam. Lubię też niebieski i turkusowy. Nie lubię zielonego. Mam niedobory w żółciach - jeśli muszę dołączyć do kolorystyki żółty to okazuje się, że nie mam nic ciekawego w zapasie. W każdym razie różowy rządzi, zielony jest widywany niechętnie, a życzeniem mojej przyjaciółki jest patchwork dla małej dziewczynki właśnie w takich kolorach. I za nic nie może tam być niebieskiego. Życzenie dodatkowe to taki print, na którym będzie widać coś czym dziecko się zainteresuje.
Nie nadaję się do dzieci. Nie wiem jak swoje wychowałam, ale kiedy mam szyć dla dziecka to jakaś niemoc mnie ogarnia. A już dobór tkanin okazuje się wyzwaniem poza moim zasięgiem.
Jak wiadomo, szukałam tych tkanin nawet w Berlinie. Znalazłam nawet taki zielony, który mnie przekonuje. I różowy też. Tyle, że dobranie do nich printu dziecięcego jest już poza moim zasięgiem.
Tak więc zdekatyzowane i wyprasowane tkaniny czekają na jakiś lepszy moment, a ja zostałam w tym samym punkcie, czyli zerowym.
Wyjęłam z szafy wszystkie różowe, które mogłyby chociaż przypominać pastelowe czy pudrowe, ale znalezienie odpowiedniego zielonego - no nie. Turkus pięknie gra, niektóre niebieskości, biel, ale zielony... O! Jest! Znalazłam! Z mojej ulubionej kolekcji już nie produkowana. Mam mały kawałek.
I tak od sasa do lasa szukając pomysłu wymyśliłam, że rozwiązaniem tej trudnej sytuacji może być economy block czyli square in square.
No, pomysł mam. Znalazłam blog z rozpiską, więc wiem jakiego rozmiaru kwadraty potrzebuję. Ponieważ docelowo patchwork ma mieć ok. metr na metr zdecydowałam się na 6" bloki. Ma być łatwo, prosto i przyjemnie.
Tja... Ciąg dalszy nastąpi.

Friday, May 6, 2016

Berlin - hell or heaven

Uwielbiam to miasto nieustająco. Wiem, że nie jest tak romantyczne jak Praga (rozważaliśmy czy tam nie pojechać, bo taniej i tak uroczo), ani tak legendarne jak Paryż (wciąż tam nie dotarłam). Ciągle rozważamy wyjazd do Barcelony, Amsterdamu, Brukseli (dwa ostatnie miasta widziałam, poznałam ciut) i jak się nie obejrzymy - d... zawsze z tyłu. Lądujemy w Berlinie. To był nasz pierwszy wspólny city break i najwidoczniej mamy same dobre skojarzenia. Praga jest zbyt zatłoczona, Budapeszt za smutny, a Berlin jest kilka godzin drogi od domu i taki swojski i nasz, chociaż nie znamy języka (plan na najbliższy czas: zrealizować postanowienie, że po CAE będę się uczyć niemieckiego).

Jako że ten blog nie jest podróżniczy to nie będę opowiadać o urokach Prenzlauer Berg czy Krezubergu, ani o tym ilu Polaków można spotkać w trakcie długiego weekendu majowego w stolicy Niemiec, ani o tym, że najlepsze szparagi są tam, a nam trafiły się z rewelacyjnym sosem holenderskim w knajpce, gdzie kelnerką była Polka od ponad 30 lat mieszkająca w Berlinie. Nie powiem Wam też o parkach, multi - kulti, o moich niepokojach, za które dziękuję mediom, o tym ilu miejsc nie zobaczyliśmy, ani o tym, że legendarne miejsce, od którego zaczęła się popularność curry wurst nie jest wcale najlepszym miejscem do ich jedzenia. I to nie dlatego, że dookoła jeżdżą samochody. Nie będę się zachwycała zielenią, przestrzenią, tartą z jabłkami i marcepanem (którą zjedliśmy drugi raz po zamknięciu kawiarni), ani o tym, że niedziele bez handlu nikogo nie zabijają. Zapomnę o tym, że w kawiarniach siedzą ludzie, którzy piszą piórami w notesach, a nie na laptopach oraz że 2 maja widzieliśmy demonstrację ludzi żądających wolności od pracy. Urlop dla wszystkich przez cały rok. Kolejny raz zapragnęliśmy być częścią tego miasta, ale też równie szybko dotarło do nas, że nie mamy na to dobrego pomysłu. Ale gdybyśmy mieli się dokądkolwiek wynosić to Berlin jest w czołówce miejsc dla nas. Przy czym nie jestem pewna czy nasz związek przetrwałby batalię o to, w której dzielnicy Berlina wolelibyśmy mieszkać... Pogoda była piękna, nóg nie czuliśmy, plecy dały mi się we znaki, tak że dopiero dzisiaj mogę potwierdzić ich pełną funkcjonalność. Było cudownie jak zwykle i jak zwykle mieliśmy problem z powrotem do domu - Berlin nas nie wypuszcza.

Nasz pobyt w Berlinie tym razem został podporządkowany spacerom od sklepu do sklepu. Wcale nie planowanym - pewne było to, że odwiedzimy Turecki Targ na Kreuzbergu, gdzie we wtorki i piątki rozstawione są stoiska z cudownymi warzywami, serami, pieczywem, jedzeniem gotowym oraz tkaninami i pasmanterią. Polecam każdemu, bo to i kolory, i klimat i zapachy. No i tkaniny i dzianiny. Oprócz tego są stoiska z tkaninami typu home decor, są też ubraniowe skierowane ewidentnie do klienta tureckiego, ale oprócz tego są zawsze co najmniej 2 stoiska, na których można kupić bawełnę. Tym razem trafiłam na taką za 3 albo 4 euro za metr, co jest przyzwoitą ceną nie tylko przecież jak na niemieckie warunki. Nie są to tkaniny najwyższej jakości, ale są w porządku - drobne wzory, wyraźne kolory, chociaż czasem widać jakąś wadę fabryczną. Najwięcej jest jednak bawełny za około 6 euro. Wzory są ciekawe, chociaż część z nich ewidentnie przypomina coś co już było widoczne, natomiast nie są to wzory, które widzę na polskich grupach zakupowych na fb, czy w sklepach, które sprowadzają tkaniny z Czech czy Francji.

To co okazało się największą niespodzianką naszego pobytu to 2 sklepy z tkaninami, które znajdowały się 3 przystanki tramwajowe od domu, w którym mieszkaliśmy. Jasne, że przed wyjazdem niby sprawdzałam gdzie są sklepy z tkaninami, ale jakoś nie trafiłam nigdy na ten adres. Może jest nowy i stąd ta niewiedza. W jednym miejscu znajduje się sklep "dzieckowy" gdzie są tkaniny, dzianiny, nici (Madeira głównie), wstążki etc. Liczyłam na tkaniny Tante Ema, ale ich tam nie znalazłam. Obsługa nie używała angielskiego (być może pani, z którą rozmawiałam nie znała go), ale i tak było miło i z uśmiechem. Ceny tkanin - od 6,90 do ok. 12 euro. Skupiałam się raczej na niższej półce cenowej, bo aktualny kurs euro za nic nie pozwalał na szaleństwo... Nie trafiłam na żadne przeceny. Tkaniny laminowane, wodoodporne kosztowały ponad 18 euro. Przestała mnie dziwić popularność objazdowego targu tkaninowego, na który trafiliśmy poprzednim razem. Tkaniny w tym sklepie są dobre jakościowo, ale były wzory, które kompletnie nie przypadły mi do gustu. Tkaniny są patchworkowe, ale też po prostu ubraniowe i myślę, że raczej o to chodzi, bo bawełna, którą kupiłam zdecydowanie nadawałaby się na ciuszki dla dzieci. Jest bardziej miękka niż ta, którą kupuję w Polsce. Zdjęcia sklepu nie mam, ale jest link do ich strony internetowej. Zakupy do Polski są możliwe, ale koszt przesyłki jest dla mnie zaporowy. W Berlinie sklep mieści się na Lindsberger Allee 52 (M5, M6, M8).

Pod tym samym adresem znajduje się raj (albo piekło) dla tych, którzy szyją ciuchy. Oczywiście, są tam też tkaniny bawełniane patchworkowe, chociaż z większym naciskiem na pościelowe (o ile dobrze zrozumiałam to co było napisane na regale). Sklep samoobsługowy, więc koszyk na kółkach, biegniesz do regału, ściągasz belkę i dopiero wtedy obsługa kroi tkaninę. Z językiem angielskim bywa różnie: trafiłam na panią, która mówi, ale przy kasie miałyśmy już problem... Oprócz tkanin są różne typu wykroje (od ubrań wszelakich przez torby po zabawki dla dzieci), pasmanteria, włóczki, fat quarters, panele do poduszek etc, nici, guziki, wstążki... Jeśli jesteś w Berlinie i masz pomysł na uszycie czegoś to tam można znaleźć wszytko czego będziesz potrzebować. Wkłady, fizeliny, wypełnienia poduszek, maszyny do szycia... Sklep ma ogromną powierzchnię (w każdym razie ja takiego dawno nie widziałam) a ceny tkanin bawełnianych oscylują od 7 do kilkunastu euro, przy czym można trafić na wyprzedaże, więc kupiłam tkaninę bawełnianą za 5 euro/metr. Po dekatyzacji nie jestem zachwycona jej jakością, ale dopiero w szyciu zobaczę co jest warta. Nie jest to jednak typowo patchworkowa bawełna. Ceny wypełnień, fizelin nie odbiegały od tych, które są w Polsce, przy czym wypełnienie poliestrowe jest zdecydowanie droższe niż to, które mamy na miejscu. Być może ten sklep byłby rajem w okresie wyprzedaży. Nazywa się Stoff & Stil.
W tym samym budynku jest jeszcze sklep dla osób zajmujących się krawiectwem i sprzedażą (manekiny, wieszaki, kosze etc).



Nie były to jednak jedyne odkrycia. Przy okazji wędrówki na ciastko z jabłkami (drugiej, bo pierwszy raz jedliśmy ciastko w niedzielę, siedząc na ławce zwróconej przodem do kawiarni a tyłem do ulicy, co wyjaśnia mój kompletny brak rozeznania) i w poszukiwaniu sklepu Stoffmeyer (zamknięty, niestety, albo zmienił lokalizację) odkryłam ten oto przybytek na ulicy Veteranenstrasse 19. Vis a vis jest kawiarnia z pyszną tartą z jabłkiem... Bawełna, tkaniny, jerseye. Ceny dla mnie zaporowe, raczej od 10 euro. FQ około 3 euro. Jakość tkanin dobra, mają tam też tkaniny amerykańskie, natomiast ceny nie są konkurencyjne dla tych, które są w Polsce, a już na pewno nie są dla amerykańskich... Oczywiście, o ile uda się uniknąć cła ;).
Trudno z tego sklepu wyjść, ale też trudno mi było przełamać się i coś tam kupić. Jednak mam jakiś opór przed dwucyfrowymi cenami tkanin kiedy mam płacić w euro (ale też przyznaję, że łatwiej się wydaje 5 euro niż 22 pln. Mózg jakoś inaczej to rozumie... )
Frau Tulpe też ma stronę internetową.


 I jeszcze gdy ruszyliśmy zwiedzać Prenzlauer Berg odwiedziliśmy niewielki sklep z tkaninami, z którym wiązałam sporo nadziei, ale okazało się, że ceny tam są znowu zaporowe, chociaż tkaniny nie są importowane z USA. Natomiast znowu - bawełny tam są, trochę tkanin poliestrowych, flanele. Nici, guziki, zamki błyskawiczne, wstążki satynowe (te dwustronne, których uparcie szukam w dobrej cenie; tam cena była równie trudna do przyjęcia co te polskie, o ile bierze się pod uwagę szycie więcej niż 1 woreczka). Przy wejściu do sklepu leżały tkaniny patchworkowe sprzedawane w tym tygodniu po 8 euro, 2 - 3 wzory, a w sklepie ceny były już normalne jak na niemieckie sklepy. Zick Zack Nahwelt mieści się na skrzyżowaniu właściwie Schonhauser Allee i Torstrasse, blisko wyjścia ze stacji metra. Kawałek dalej, idąc Schonhauser można trafić na kawiarnię, która jest jednocześnie palarnią kawy,  do której zakaz wjazdu mają wózki dziecięce, a dzieci do lat 8 nie są mile widziane. Jeśli ktoś szuka miejsca, w którym nie natknie się na małe dziecko to tam powinno być bezpiecznie.

Zakupów trochę zrobiłam, tkaniny mam, ale i tak z wytęsknieniem czekam na kolejny targ tkanin, na którym będę mogła być. Tym razem jednak chciałabym pojechać z jakąś koncepcją, bo jechanie w ciemno (kupię co mi się będzie podobało) jest bardzo bardzo bardzo zdradliwe.
I teraz tylko poproszę dużo czasu i weny na wykańczanie tego wszystkiego co leży w mojej maszynowni, oraz na kolejne projekty.
I jakieś żółtawe tkaniny z dużym wzorem, które będą pasowały do tych tkanin, które kupiłam, żebym wreszcie ruszyła z projektem dziecięcym (który ewidentnie nie jest moją mocną stroną).


Wednesday, April 20, 2016

Sytuacja ma się tak: nie szyję, gdyż jest to kara. Karzę się za brak postępu w pisaniu ostatniej pracy do szkoły, którą kończę w kwietniu. W zasadzie jeśli pracy nie napiszę to nie znaczy, że szkoły nie skończę; tyle, że nie w tym miesiącu, a w którymś następnym. Wolałabym nie, ale cóż. Teraz też pracę wpiszę.
Pisałam ją również w weekend. I w zeszłym tygodniu. W zeszłym tygodniu w pisaniu pracy skupiłam się na przenoszeniu starej szafki kuchennej (takiej co to ma 2 metry wysokości) z jednego pomieszczenia piwnicznego do mojej maszynowni. Pomocników było wielu, ale wszyscy spóźnieni o co najmniej kilka dni. Jakoś cierpliwości mi zabrakło, w końcu musiałam pisać pracę. A do pisania pracy niezbędna jest szafa w maszynowni, to chyba oczywiste. Skoro więc proces twórczy i naukowy został przez pomocników zahamowany, to sama wzięłam się do pracy. Sprawa wydawała się prosta: drzwiczki odkręcone, półki wyjęte. Przesunęłam szafę do drzwi. I tu niespodzianka, bo otwór drzwiowy jest, ale za niski. Po przeanalizowaniu odrzuciłam opcję szybkiego rozbijania ściany - głównie z powodu braku narzędzi - i skupiłam się na szafie, której wolałam nie rozkręcać. Szafę położyłam (trwało to trochę, bo ona ode mnie wyższa i jednak nie taka lekka, a ja nie z tych silnych kobiet), i kompromisowo odkręciłam tylko nóżki. Okazało się, że jest to najlepsza możliwa decyzja, bo nie tylko szafę udało mi się przetargać przez wąski korytarzyk (skręt 90 stopni), ale szafa okazała się bardzo stabilnym meblem. Nóżki to jednak zło było.
W związku z powyższym w weekend pisałam pracę sprzątając maszynownię, w które wszystko znalazło się na środku. Sprzątanie maszynowni to bardzo miłe zajęcie, bo polegało głównie na układaniu tkanin (abstynencja chwilowo została przerwana z powodu zamówienia, którego nie mam jak zrealizować z posiadanymi przeze mnie tkaninami). Układanie tkanin działa korzystnie na układ nerwowy, a chwile relaksu są niezbędne jeśli chce się napisać pracę. Nie wiem czy te chwile muszą trwać po 8 godzin, ale u mnie tyle trwały. Mizianie tkaninek zajmuje czas, no co ja poradzę.
I tak piszę teraz pracę robiąc wpis na blogu.
Żeby była jasność: praca nie dotyczy ani sprzątania, ani szycia, ani tkanin, ani logistyki.

A spod maszyny ostatnio wyszedł kocyk dla niedawno narodzonej Helenki oraz nie dokończona torba (bo okazało się, że nie pamiętam jak ją szyłam i muszę to rozkminiać od początku). W planach mam patchwork dla małej Basi, który ma być różowo - zielony, a to jest zestaw kolorów, którego chwilowo nie czuję. W związku z tym buszowałam po sklepach i grupach, co skończyło się zakupami w okolicach, ale wciąż nie w punkt. Patchwork ma być z wzorami dużymi, żeby dziecko mogło się cieszyć tym co na nim widzi. Logiczne. I nie moje. Najchętniej rozwiązałabym sprawę layer cake, ale tu znowu kwestia terminu, wzorów no i kolorów. Jakby coś to help, please.

SPP już jest, co mnie bardzo cieszy. Zastanawia mnie tylko kogo mogłabym prosić o poręczenie, skoro w zasadzie nikogo nie znam (bo jakoś jednorazowe spotkania przy okazji szkolenia etc nie traktuję jako znajomości i uważam za nadużycie proszenie o potwierdzenie, że ja to ja i że mogę).

To wrócę do pisania jednak tego co nade mną wisi. O ile kot mi pozwoli. Bo właśnie nie pozwala...